Ostatnie Posty


Cześć dziewczyny!

Od ostatniego posta minęło trochę czasu, a związane było to z opisanymi wydarzeniami. Dziękuję Wam serdecznie za zainteresowanie małym Bayond, za wszystkie wiadomości i życzenia. Niestety maluszek się poddał.. Mam nadzieję, że biega szczęśliwie za Tęczowym Mostem [*]. Mi za to potrzebna była chwila odpoczynku i odreagowania. 



Teraz wracam do Was z postem, który planowałam od jakiegoś czasu skuszona pięknym słońcem. Jak na złość pogoda się zepsuła.. no nic, tak czy inaczej chcę Wam dziś opowiedzieć o samoopalaczu, po który sięgnęłam z ciekawości. Nie jestem fanką tego typu produktów i ostatnie spotkanie z nimi miałam gdzieś w gimnazjum. Do dzisiaj pamiętam te plamy na całym ciele od chusteczek Oriflame. Mój problem z tego typu produktami nie leży z nich samych, a moim braku umiejętności stosowania ich. 


Mus Lirene to dla mnie nieco innowacyjna formuła samoopalacza, choć pewnie dostępna jest już od dawna. Lekka konsystencja umożliwia łatwe roztarcie go. Produkt nie jest toporny, łatwo śliska się po skórze, a tym samym rozkłada się równomiernie. Na gładkich powierzchniach jak nogi, wszystko idzie idealnie. Aż do kostek i stóp - to dla mnie strategiczne miejsca, z którymi zawsze miałam problem. Podobnie zresztą nadgarstki i dłonie. Niestety tam nigdy nie udaje mi się równomiernie nałożyć masy i zostają brzydkie plamy. Co zresztą zobaczycie na zdjęciach poniżej. 



Sam produkt ma dość mocny zapach, który nie każdemu będzie pasował. Mnie dusił jeszcze o paru godzinach od nałożenia. Używałam go 2 godziny przed snem, ale kładąc się ciągle miałam wrażenie, że skóra nie wchłonęła go dokładnie. Nie myliłam się. Rano obudziłam się ze smugą na nodze - drapałam się w nocy... 



Producent zapewnia właściwości pielęgnacyjne, ale co tu się oszukiwać. Każdy samoopalacz wysusza. W szczególności miejsca takie jak kolana czy łokcie. Warto skórę dodatkowo nawilżyć.  Jeżeli chodzi o kolor, to jestem nim zachwycona. Nie jest marchewkowy, jak to często bywa. Piękny naturalny brąz. 

Na pewno będę sięgać po ten produkt częściej i mam nadzieję, że w końcu nabiorę wprawy w jego nakładaniu :)


Cześć dziewczyny!

W mojej hodowli stało się ostatnio coś pięknego, coś na co każdy hodowca czeka z niecierpliwością. Powitałam na świecie miot B. Trzy piękne, słodkie kuleczki. Wydawać mogłoby się, że w  życiu zaangażowanego hodowcy to jeden z najpiękniejszych dni. W rzeczy samej tak jest, ale nie samymi różami życie jest usłane. 

Post ten pisałam przez kilka dni podchodząc do niego bardzo osobiście ale też ku przestrodze i poradzie dla innych. Przewertowałam internet szukając podobnych tematów i ku mojemu zdziwieniu nie znalazłam niczego co odpowiadałoby moim potrzebom. Owszem, pełno wszędzie poradników jak zostać hodowcą, zachęt do zostania członkiem tego czy tamtego klubu. 


Oczywiście oprę się na hodowli świnek morskich, ale temat ten, jak większość tutaj, możecie analogicznie odnieść do hodowli psów, kotów czy 'innych gryzoni'.

Często obserwuję nowo powstałe hodowle, widzę zapał z jakim się rozkręcają, z jakim nabywają swój przyszły materiał hodowlany. Niestety tutaj czuję pierwsze uderzenie. Pośpiech nigdy nie jest wskazany, a wielu początkujących hodowców wyraźnie o tym zapomina. Wybierając świnki do hodowli biorą 'to co jest', żeby szybko skompletować pierwsze stadko i hop, ruszyć z miotami. Z drugiej strony nie oceniajmy jednoznacznie, że to pośpiech.. może to również być brak znajomości standardów ras. Nie znając ich nie wybierzemy idealnie zbudowanego zwierzątka, a takie, która podoba nam się.. kolorystycznie. Przykra prawda. Ktoś mógłby poczuć się tu urażony, bo przecież nowicjusze mogą popełniać błędy. Mogą, owszem i sama zaczynając z hodowlą postąpiłam podobnie. Ważne, żeby wyciągnąć z tego wnioski i uzupełnić braki wiedzy. 

Mamy już stado, zarejestrowaną hodowlę i poszczególne prosiaczki. Ominę kwestię formalności, bo o tym dowiedzieć można się ze strony danego klubu hodowców. Przejdźmy dalej - łączymy pierwsze pary. Tutaj zaczyna dziać się coś dziwnego. Ręce opadają, gdy widzimy plany hodowlane.. hej, hej, czy ktoś słyszał o czymś takim jak genetyka?! Wiele jest miotów, które wynikają chyba wyłącznie z ciekawości hodowcy - ' co w tego wyjdzie' - a wystarczyłoby zrobić krzyżówkę genetyczną. 


W końcu po 2 miesiącach (mniej więcej) nasza beczułka przestaje się toczyć i zaczyna się poród. Szczęśliwi Ci, którzy będą mieli okazję go zobaczyć. Ja na razie pomagałam przy wszystkich porodach moich prosiaków. Pomagałam, dosłownie. Na 4 porody jakie u siebie odbierałam, tylko jeden obył się bez WIĘKSZYCH komplikacji. Niewiedza, czy brak umiejętności poproszenia o pomoc bardziej doświadczonego hodowcy może okazać się gwoździem do trumny dla naszych maluszków, a w najgorszym przypadku także dla mamy. 

Jeżeli mamy szczęście, mama sama rozpakowała maluszki z błon. Jeśli nie, musimy jej w tym pomóc. Okay, udało się, poród odebrany. Wydawałoby się, że najgorsza za nami, ale to dopiero pierwsze stopnie tych stromych schodów. Pierwsze dni dla maluchów są decydujące. Chodzimy, doglądamy i wszystko fajnie jeśli mama zajmuje się nimi wzorowo. Co jeśli nie? Dokarmianie co chwilę, masowanie, dogrzewanie.. Kilka dni - przy dobrych wiatrach - wyrwane z kalendarza na opiekę nad małymi. 


Historia z przed dwóch dni. W roli głównej świnki ze zdjęć zamieszczonych w tym poście plus jeden maluch [*]. Poród rozpoczął się koło 17, do czasu urodzenia pierwszego malca minęła godzina. Technicznie cały poród powinien zamknąć się maksymalnie w tych 60 minutach. Matka wycieńczona, w końcu mały był na tyle widoczny, że udało mi się go wydobyć. Brak zainteresowania ze strony wykończonej matki musiałam uzupełnić własnym działaniem. Maluch oczyszczony, oddycha, leży.. leci następny. Długo musiał czekać na swoją kolej. Oczyszczony przeze mnie, oddycha, leży. Ostatni wyskoczył sprawnie, mam sama się nim zajęła. Podsumowanie, przeanalizowanie.. dwa pierwsze słabe, bardzo słabe. Nie są w stanie się ruszyć, leżą i ledwo oddychają. Ostatni już po chwili żwawo leci za mamą. Zaczynamy czuwanie, dokarmianie maluchów mlekiem dla niemowląt, bo same nie jedzą. Matka wyraźnie je odrzuciła. Wieczór i noc minęły na czuwaniu. Koło godziny piątej na moich rękach odchodzi drugi urodzony maluch. Nie poddajemy się, walczymy o najstarszego. Karmienie, masaże, konsultacje z hodowcami i lekarzami. W końcu złota rada - metoda rehabilitacji - nasz maluszek zaczyna ruszać tylnymi łapkami. Popołudniu zaliczmy kryzys, my bez sił, ale mały walczy - chce żyć. Dalej dokarmiamy, masujemy, rehabilitujemy, Wieczorem maluch staje na nóżki. Główka bezwładna przez kilka kolejnych godzin. W nocy w końcu maluch odzyskuje siły. Chodzi! Ciągle karmimy, ale powoli odzyskujemy nadzieję. Was prosimy o kciuki za naszego małego Beyond Belief. 



Podsumowanie tego postu zostawię Wam. Temat zostawiam otwarty i chętnie porozmawiam o tym w komentarzach pod postem, czy też na facebooku. Dostałam od Was też kilka wiadomości w związku ze szczurkami. Kochani, nie prowadzę hodowli ogonów. Mam dwoje paszczurki dla przyjemności i oczywiście o nich też co nieco wspomnę w kolejnych zwierzęcych postach. 

Cześć dziewczyny!

O paletkach Sleek można by pisać wiele, ale po co? Wszystko już zostało powiedziane, a na ich temat znajdziecie wiele postów, opisów, recenzji. Większość z nich jest pozytywnych - rzecz jasna. Oszczędzę Wam więc technicznych szczegółów i przychodzę z innym postem. Dzisiaj mam dla Was makijaż wykonany poniekąd na próbę przed sobotnim wyjściem.  


Do wykonania makijażu użyłam dwóch paletek - Garden of Eden oraz Oh So Special!  Ta druga niestety jakiś czas temu mi upadła i się zepsuła.. Połączyłam je i tym sposobem uzyskałam jedną, dużą paletę. Wracając do makijażu, do jego wykonania użyłam cienia Noir z Oh So Special oraz Evergreen, Fig, Tree Of Life i Entwined z palety Garden Of Eden. 


Jako, że nie przygotowałam graficznego instruktażu, postaram się kolejno omówić poszczególne kroki. Zaczynamy oczywiście od przygotowania powieki, nałożenia bazy. Następnie cieniem Entwined zaznaczamy załamanie powieki wyciągając mgiełkę koloru ku górze.  Następnie sięgamy po Noir i przy jego pomocy zaznaczamy zewnętrzny i wewnętrzny kącik. Środek powieki zostawiamy na razie w spokoju. Rozcieramy granice cieni. Dopiero teraz na środek górnej powieki nakładamy cień o nazwie Evergreen. Cieniem Fig rozjaśniamy nieco sam środeczek górnej powieki oraz wewnętrzny kącik zarówno na górnej, jak i dolnej powiece. Pozostałą część dolnej powieki zaznaczamy cieniem Tree Of Life. Maluję delikatną kreseczkę, linię wodną zaznaczam białą kredką oraz tuszuję rzęsy. Gotowe! 

Miało być efektownie, wyraziście, ale niezbyt ciężko. Czy mi się to udało, oceńcie same.